o kosmetycznych ulubieńcach stycznia i lutego

Witajcie późną nocą ;)

Dziś chciałabym pokazać moich ulubieńców początku 2013 roku. Te dwa miesiące były dla mnie dość intensywne, w związku z czym nieco zaniedbałam bloga. Ale nie zaprzestałam się przecież pacykować różnymi mazidłami. Zatem na początek, kosmetyczni ulubieńcy:


W sferze pielęgnacji twarzy jest kilka kosmetyków, które mnie urzekły i z pewnością pozostaną w mojej kosmetyczce na dłużej.
Olejek myjący z biochemii urody to mój hit wszech czasów, piszę to z pełną odpowiedzialnością :) Tutaj pisałam, że podczas wieczornego oczyszczania twarzy zawsze na początek używam czegoś, co wstępnie rozpuści makijaż oraz zanieczyszczenia, aby łatwiej było je usunąć w późniejszych etapach. Taki zemulgowany olej spisuje się w tej roli fenomenalnie. 
Krem na dzień od baikal herbals bardzo polubiłam za jego lekką formułę oraz śliczny, delikatny zapach. Świetnie się sprawdza pod cięższe filtry. Polecam zwłaszcza mieszanym cerom.
Krem żurawinowa witalność apis nie jest bez wad, jednak stosunek jakości do ceny jest wprost fenomenalny, a sam krem jest dość odżywczy, dobrze spisuje się użyty na noc, po nałożeniu serum. Lubię też kremować nim włosy.
Olej arganowy jest od dawien dawna moim ulubionym olejem do pielęgnacji skóry. Świetnie się sprawdza przy suchej cerze, zwłaszcza w połączeniu z czymś nawilżającym, na przykład kwasem hialuronowym, bądź dodany do porcji kremu. Mój KWC.

Pomimo, iż w pielęgnacji ciała preferuję oleje wcierane na mokro po prysznicu, jednak nie mogę się powstrzymać od próbowania nowych mazideł. Tak właśnie było z masłem hreen pharmacy olej arganowy i figi. Wypróbowałam i przepadłam. Pomimo, że jego skład nie jest olśniewający, masło idealnie trafia w moje gusta. Jest bardzo gęste, a jednocześnie w kontakcie ze skórą zyskuje cudowny poślizg, którego tak często brak tego rodzaju produktom. Wspaniale się rozprowadza, pozostawia skórę natłuszczoną, ale nie lepką i pięknie pachnie. Doskonale spisuje się również na włosach. Z pewnością wypróbuję również inne warianty "smakowe" ;)

Pozostając w temacie włosów, po raz kolejny wróciłam do stosowania wcierki przeciwko wypadaniu Babuszki Agafii, o której pisałam w trochę w tym poście. Okazuje się, że jest to jedyny specyfik, który jest w stanie w pewnym stopniu powstrzymać emigracje mojego owłosienia.
Olej makademia działa na moje włosy prawie tak wspaniale, jak olej sezamowy, a ma nad nim zasadniczą przewagę: nie cuchnie kanałem ;)


 Ze względu na brak czasu oraz chęci do wszystkiego, co nie jest snem, przez ostatnie dwa miesiące malowałam się bardzo skromnie. Prawie zawsze rezygnowałam z podkładu. Zazwyczaj podkreślałam tylko brwi (jak zawsze paletką inglota) i używałam różu. Najczęściej był to frat boy od the balm w cudnym morelowo-brzoskwiniowym kolorze. Jego swatche znajdziecie tutaj.
Jeśli już zdecydowałam się podkreślić oczy, decydowałam się na cień w kremie color tattoo w kolorze permanent taupe. Przeżył on swój renesans, kiedy w końcu odkryłam, że tego rodzaju cienia świetnie aplikuje się do tej pory bezużytecznym karma brush z urban decay.
Spośród cieni prasowanych najchętniej używałam tej palety z inglota w kooperacji z pędzlem do rozcierania H74.

Może któreś z tych kosmetyków należą również do Waszych ulubieńców?
Czego najchętniej używałyście na progu nowego roku?

Życzę wszystkim słodkich snów,
Ł.

niewesołe przemyślenia i recepta na nie :)

Gdy dzisiaj brnęłam przez szare i brzydkie ulice, rozglądając się mimo woli za pierwszymi oznakami wiosny, w głowie tłukły mi się różne myśli. Zastanawiałam się, kiedy nadejdzie ten dzień, gdy podczas przechadzki ulicą Łęczyńską "pękną mi oczy"*. Te niewesołe myśli przeplatały się z refleksjami nad koniecznością kupna nowej szczurzej klatki. Jednakowoż, najsilniejsza okazała się być myśl "co zrobię jutro na śniadanie" :)

To była z pewnością najbardziej optymistyczna rzecz, jaka tłukła się w mojej głowie podczas tej wieczornej przechadzki. Bardzo lubię śniadania w ogólności, zwłaszcza takie przygotowane i zjedzone bez pośpiechu, w miłym towarzystwie. Lubię też jajka, zwłaszcza rano. A szczyt mojego szczęścia następuje w momencie, kiedy A. przynosi mi (30!) jaj od szczęśliwych kurek hodowanych przez jego kuzynkę. Te kury mają wszystkie nóżki i wszystkie dzióbki, biegają sobie po łące i znoszą pyszne, choć nieregularne i różnej wielkości jajka. 
Zatem, co zrobię jutro na śniadanie?


Jajka smażone w papryce:

Biorę paprykę w dowolnym kolorze i wykrawam z niej poprzeczny plaster grubości około centymetra. Otrzymuję w ten sposób "ramkę" dla mojego jajka. Wrzucam paprykę na rozgrzaną patelnię z odrobiną oliwy i podsmażam chwilę. Zmniejszam gaz na minimalny, wbijam do papryki jajko i czekam, aż białko się zetnie. Żółtko musi pozostać półpłynne, bo takie lubię. Delikatnie przekładam tę "konstrukcję" na talerz, solę odrobinę, posypuję pieprzem i posiekanym szczypiorkiem. Pochłaniam z entuzjazmem w towarzystwie pomidorków i kromki świeżego żytniego chleba słonecznikowego.

Takie śniadanie jest pyszne, pożywne i daje energię na cały poranek. W dodatku jest bardzo miłe dla oka, co jest ważne, gdyż te żywe, kontrastujące barwy pobudzają lepiej niż kawa ;)


Nie jestem oczywiście pierwszą osobą na świecie, która wymyśliła to "danie", jednak nie umiem podać konkretnego źródła inspiracji.

Lubicie jajka jak ja?**
A może napawają Was wstrętem?
Napiszcie koniecznie, co lubicie jeść na śniadanie :)

* Kult, "Polska".
** literka "j" sponsoruje dzisiejszą notkę ;)

olej brzoza i pomarańcza od alterry oraz inne nowości w mojej kosmetyczce :)

Witajcie :)

Wczoraj wieczorem zawitałam do rossmanna w dwóch celach: chciałam kupić wino :D oraz masło do ciała green pharmacy. Wśród win nie znalazłam nic dla siebie, natomiast masła nie było (muszę drałować do Natury, wrrr), za to moim spragnionym mazideł oczom ukazał się olej do ciała brzoza i pomarańcza od alterry. Szczerze  mówiąc, dawno już " postawiłam na nim krzyżyk". Sądziłam, że rossmann tylko podgrzewa atmosferę obietnicami. Myliłam się, i dobrze, bo olej pachnie pięknie, a jednocześnie subtelnie moimi ulubionymi pomarańczami* i przyjemnie nawilża skórę. Zobaczymy, jak się spisze na włosach.


Przy okazji pokażę Wam, co jeszcze ostatnimi czasy wpadło do mojej kosmetyczki :)
Po pierwsze, chciałam kupić maskę drożdżową Babuszki Agafii, ale ponieważ była niedostępna, zdecydowałam się na łopianową. Używam jej już od trzech tygodni i mogę powiedzieć, że ładnie pachnie i CHYBA rzeczywiście ogranicza wypadanie. Na recenzję przyjdzie jeszcze czas.
Od dawna czaiłam się też na spray witaminowy natura siberica, który zbiera w internecie całkowicie ambiwalentne recenzje. Zdradzę tylko, że znajdę się w gronie jego fanek, ponieważ znalazłam jedyne słuszne zastosowanie tego specyfiku ;)
Ponadto zaopatrzyłam się w kilka olei: z pestek truskawki, z pestek arbuza, macademia oraz arganowy, a także masło shea, które posłużyły mi do wykonania serum-odkrycia, o którym kiedyś napiszę :)
Mydełko o zapachu bzów, czyli lilaków dostałam gratis.


Kilka dni temu odebrałam na poczcie przesyłkę, której zupełnie się nie spodziewałam.
Jakiś czas temu wysłałam (nomen omen) Łucji z Agulkowego Pola marną próbkę maski do włosów Organic Shop, a ona przysłała mi to:


Kilka ogromniastych próbek naturalnych kosmetyków oraz kilka "saszetkowych". Mogę już powiedzieć, że spróbowałam mydła aleppo w wersji półpłynnej i przepadłam. Wkrótce kliknę pełnowymiarowe opakowanie, to pewne :)

Czy wśród nowości jest coś, czego jesteście szczególnie ciekawe?
O czym chcecie przeczytać w pierwszej kolejności?
Cieszycie się z powrotu oleju brzoza i pomarańcza alterry?

* chcecie przeczytać o najpyszniejszej marmoladzie pomarańczowej "ever"?

sauté?

Nie, nie będzie to notka na temat smażonego mięsa, choć ostatnio na blogu zrobiło się dość kulinarnie. I dobrze, moim zdaniem :)
Nie będzie też o pięknej, erotycznej piosence Moniki Brodki.

Ostatnio, jadąc autobusem linii 9 komunikacji miejskiej, początkowo błędnym wzrokiem błądziłam po twarzach współtowarzyszy (niedoli). W pewnym momencie mój otępiały jeszcze z rana umysł przeszyła myśl, że wśród kobiet WSZYSTKIE, od gimnazjalistek po wracające z kościoła emerytki, mają na twarzy szpachlę. I nie mówię to o doskonale dobranym, wtapiającym się w cerę podkładzie. Zazwyczaj podkreśla on rozszerzone pory swoich ofiar, nadaje ich twarzom kolor przywodzący na myśl młode marchewki  albo, co moim zdaniem jest największą zbrodnią, ostrą linią kończy się w okolicach żuchwy. Najbardziej zadziwiła mnie młoda kobieta (?) ze absurdalną solaryjną opalenizną, która "udoskonaliła" sobie cerę podkładem o dwa tony zbyt jasnym. 
O dziwo, nie naszły mnie refleksje w stylu "otaczają mnie debile" lub "jak długo jeszcze wytrzymam, zanim pękną mi oczy?", zastanowiło mnie, że większość kobiet ma mniejszy lub większy kompleks na punkcie swojej cery.

Jak jest z Wami? Jakie macie zastrzeżenia do stanu swojej skóry?

Ja sama, nigdy nie przykładałam dużej wagi do tego, aby ujednolicać cerę, a podkład nie jest moim codziennym must have. Dlaczego?
Bynajmniej nie dlatego, że uważam swoją cerę za idealną. Nie jest taka i prawdopodobnie nigdy nie będzie. 
Otóż, jestem "szczęśliwą" posiadaczką suchej skóry oraz dość znacznej ilości pieprzyków na twarzy. Co z tego wynika?
Podejście, iż i tak nie uda mi się ukryć znamion oraz fakt podkreślania suchych skórek przez podkłady. Co prawda, znalazłam przynajmniej dwa wspaniałe kosmetyki, które tego nie robią (mineralny lily lolo oraz healthy mix od bourjois), jednak nastawienie pozostało. Jeśli ze względu na czas muszę wybierać pomiędzy makijażem oczu a użyciem podkładu, zawsze wybiorę to pierwsze. 
Bardzo często mój make up wygląda tak:



Lubię dodać koloru policzkom i podkreślić dolną powiekę.*

Celem tej przydługiej notki jest uzyskanie od Was odpowiedzi na nurtujące mnie pytania:

Używacie podkładu na co dzień?
Może nie wyjdziecie bez niego z domu?
Czy Wasza cera jest dla Was powodem do kompleksów, a może wręcz przeciwnie?

Czekam z niecierpliwością na Wasze odpowiedzi :)
Ł.

*Co nie oznacza, że nie wychodzę z domu kompletnie sauté. Bardzo często prezentuję światu swe "nagie" oblicze ;)

przepyszna kanapka w obrazkach :)

Propozycja idealna na celebrowane śniadanie...
lub podwieczorek :)



 





Lubicie rukolę i śmierdzące sery?

Miłego dnia!
Ł.

czy rzeczywiście "perfection"? słów kilka o pudrze e.l.f.


Witajcie :)
Mam nadzieję, że wracam już do Was na dobre i choć w pewnym stopniu uda mi się nadrobić zaległości. Dziś przychodzę z recenzją pudru, który towarzyszy mi już od pół roku. 
Jeśli jesteście ciekawe, jak spisał się u mnie bardzo popularny prasowaniec e.l.f., zapraszam do lektury :)


Co obiecuje producent?

"Ten wyjątkowy puder o lekkiej, matującej formule wyrównuje koloryt skóry, a przy tym wygładza ją i delikatnie rozjaśnia, ukrywając niewielkie niedoskonałości.
Cztery kolory pudru mogą być używane razem lub osobno. Niebieski neutralizuje odcienie pomarańczowe, zielony neutralizuje odcienie czerwone, różowy neutralizuje szary, a żółty - czerwony."

Brzmi bardzo obiecująco. Cztery kolory w opakowaniu wyglądają na dość intensywne, choć pastelowe. Na swatchach różnice między nimi zaczynają się rozmywać, natomiast wymieszane i nałożone na twarz nie tworzą oczywiście feerii barw ;)

Kosmetyk otrzymujemy w matowej czarnej puderniczce z dość dużym lusterkiem. Opakowanie jest całkiem estetyczne i dość funkcjonalne. Otwiera się bez uszczerbku na paznokciach, a jednocześnie raczej nie otworzy się samo w torebce.


Puder jest dość miękki i dobrze aplikuje się go delikatnym pędzlem, pyli umiarkowanie. Nałożony w rozsądnej ilości nie tworzy efektu pudrowości, za którym nie przepadam. Czy matuje skórę? Moja cera jest sucha, więc nie przypudrowuję podkładu. Tego pudru używam zazwyczaj na krem z filtrem, który jest dość tłusty. Puder stosowany w ten sposób matuje twarz, a efekt ten utrzymuje się dość długo. Ne mam zwyczaju robić poprawek w ciągu dnia, jednak nie jestem też freakiem matowego wykończenia makijażu. Lubię lekki błysk. Mogę natomiast stwierdzić, że puder bardzo ładnie wyrównuje koloryt cery. Moje przebarwienia i zaczerwienienia nie są oczywiście zakryte, jednak stają się mniej widoczne. Bardzo podoba mi się ten efekt. Dodatkowym plusem jest fakt, iż puder nie ma odcienia jako takiego, nadaje się zarówno do jasnej, jak i ciemnej karnacji. Możemy jednak wybierać między chłodną a ciepłą wersją complexion perfection.


Jak już pisałam, nie używam tego pudru codziennie, jednak już od dłuższego czasu. Mogę więc określić jego wydajność jako umiarkowaną. Niewątpliwym minusem jest fakt, iż produkt zużywa się nierównomiernie, pomimo iż staram się "miziać" pędzlem po całej powierzchni pudru. 
Warto zwrócić uwagę na dość dużą objętość - aż 13,5 g produktu, który jest ważny przez 24 miesiące od otwarcia. Zapłacimy za niego około 19 zł.
Podsumowując, ja jestem z tego pudru bardzo zadowolona, nie będę szukać innego dopóki ten nie dokona żywota. Nie jestem jednak pewna, czy byłby odpowiedni dla cer tłustych potrzebujących porządnego zmatowienia.

Znacie complexion perfection?
Jaki jest Wasz ulubiony puder wykończeniowy?

Całuję,
Ł.

Miłego dnia, Kochani! :)


Nie ma to jak wstać o ósmej (we wtorek!) i nigdzie szczególnie się nie spieszyć.
Życzę Wam wspaniałego dnia, gdziekolwiek go spędzacie :)

mniam mniam, owsiane pancakes z morelami i miodem

pomadki lily lolo


Witajcie, Kochane :)

Na początku stycznia, a dokładnie w tym poście, pokazywałam Wam nowości w mojej kosmetyczce. Kilka z Was wyraziło pragnienie obejrzenia swatchy pomadek lily lolo, które skradły moje serce od pierwszego użycia. Udało mi się powściągnąć żądze i zamówić tylko dwa odcienie :)

Pomadki te charakteryzują się miękką, maślaną konsystencją, która nie wysusza ust. To dla mnie bardzo ważne. Ich trwałość jest adekwatna do komfortu noszenia. Nieźle trzymają się warg, jednak nie przetrwają jedzenia. Dają ładny bezdrobinkowy połysk. Jedyne, co mogę im zarzucić to fakt, że delikatnie podkreślają załamania ust, jednak jest to widoczne jedynie z bardzo bliska oraz na zdjęciach.

Przed Państwem:


Zacznijmy od tej po prawej stronie. 
Dystrybutor określa ten kolor jako "jasny brąz z domieszką brudnego różu", co jest moim zdaniem dość trafnym opisem. Ta pomadka po nałożeniu daje u mnie efekt "moich ust, tylko że lepszych". Jest świetna do codziennego noszenia i pasuje do wszystkich makijaży oczu. Bardzo ją lubię.



nie wiem, dlaczego to zdjęcie wyszło takie żółte :/

Druga pomadka o uroczej nazwie "intense crush" marzyła mi się od bardzo dawna. Szukałam idealnej brzoskwini i wreszcie ją znalazłam. Dystrybutor bardzo trafnie opisuje ten kolor jako "koralowo-brzoskwiniowy". Odcień jest dość intensywny, jednak nie rażący, przez co nie wymaga totalnego minimalizmu na powiekach. Uwielbiam ten kolor!




Jak Wam się podobają kolory?
Znacie pomadki lily lolo?

Życzę Wam słodkich snów, ja się zaraz kładę :)
Ł.

the secret soap store - recenzja produktów


Witajcie, Kochane!

Jesteście szczęśliwe, że zaczyna się weekend?
Ja bardzo, zwłaszcza, że oddałam już pracę inżynierską (ze słowami "zgiń, przepadnij, siło nieczysta") :D
Dzięki temu mogę dzisiaj ze spokojnym sumieniem usiąść i napisać dla Was recenzje dwóch kosmetyków the secret soap store.

Pierwszym z nich jest musująca kula do kąpieli passiflora, którą testowała moja Mama. Dlaczego?
Dlatego, że ja nie lubię kąpieli i w związku z tym nawet nie posiadam wanny. 

Co pisze producent?

Wartościowe kule do kąpieli łączą ekstrakt z kwiatów passiflory w kwiatową woń zapachową. Przyjazny dla skóry kompleks lipidów roślinnych czyni ją delikatnie sprężystą. Zanurz się w dobroczynnej kąpieli, która dostarczy Ci wewnętrznej harmonii, dobrego samopoczucia i pielęgnacji. Pozwól sobie każdego dnia na chwilę wytchnienia i odrobinę rozpieszczenia dla siebie i swoich zmysłów.
Sposób użycia: Kulę wrzucić do wanny z ciepłą wodą. Chronić oczy.



Kula jest dość duża, waży 110 g i zdaniem mojej Mamy, na jedną kąpiel z powodzeniem wystarczy jej połowa. Kula po wrzuceniu do wanny delikatnie musuje nie tworząc przy tym szkodliwej piany. Zapach jest naszym zdaniem bardzo przyjemny, jednak wiadomo, że jest to kwestia bardzo subiektywna.
Kula zawiera między innymi olej z pestek winogron, olej awokado oraz masło shea.
Jakie są efekty kąpieli przy użyciu kuli z passiflorą?
Skóra delikatnie pachnie, jest miękka i nawilżona. Moja Mama po jej użyciu nie musiała już nakładać żadnego balsamu, jednak dla posiadaczek skóry suchej poziom odżywienia może nie być wystarczający.
Podsumowując, jest to produkt, przy pomocy którego możemy zrobić sobie przyjemność i zrelaksować się po ciężkim dniu. Jeśli ktoś lubi kąpiele ;)
Znajdziecie ją tutaj w cenie 9,90 zł.


Drugim produktem jest krem do rąk z 20% masła shea o zapachu pomarańczowym.

Czego dowiadujemy się od producenta?

Dzięki wysokiej - 20% zawartości masła Shea, krem jest znakomitym kosmetykiem do pielęgnacji suchej i podrażnionej skóry rąk
Sposób użycia: Niewielką ilość kremu wetrzeć w skórę rąk i pozostawić do wchłonięcia. Krem należy stosować po każdym umyciu rąk i przed pracami domowymi.

Oprócz tego możemy też poczytać o właściwościach masła shea.


Krem otrzymujemy w plastikowej srebrnej tubce z papierową etykietą zamkniętej w kartonowym pudełeczku z okienkiem oraz informacjami od producenta. Moim zdaniem opakowanie jest bardzo wygodne (bez problemu wydobędziemy kosmetyk do ostatniej kropli), jednak jego estetyka pozostawia wiele do życzenia. Najważniejsze jednak, co jest wewnątrz. 


Wewnątrz jest najlepszy krem do rąk, jakiego było mi dane używać.
Jego konsystencja jest zwarta, bardzo odżywcza. Bałam się, że w związku z tym krem będzie pozostawiał tłustą lub lepką warstwę. Nic takiego się jednak nie dzieje. Podczas aplikacji czujemy, że nakładamy coś treściwego i dobroczynnego, ale jednocześnie krem świetnie się wchłania pozostawiając skórę miękką. Dodatkowo efekt nawilżenia  pozostaje z nami na długo po tym jak kosmetyk zniknie z dłoni. W okresie, kiedy używałam tego kremu, stan moich dłoni i skórek był bardzo dobry.
Poniżej możecie zobaczyć, jaki jest skład kosmetyku:


Pozostaje jeszcze kwestia zapachu. Miałam okazję używać wersji pomarańczowej, która dla mnie, wielbicielki tego owocu, pachnie obłędnie. Istnieje jeszcze kilka innych, między innymi porzeczkowa (uwielbiam), passiflora, wanilia oraz zielona herbata. 
Krem można kupić tutaj, za 70 ml trzeba zapłacić 22 zł. Moim zdaniem jest to dość wysoka kwota za krem do rąk, jednak ja na pewno kupię kolejne opakowania.




Warto wspomnieć, że marka the secret soap store nie używa żadnych surowców testowanych na zwierzętach ani pochodnych ropy naftowej.
Ja jestem absolutnie na tak.
Cieszę się, że dzięki firmie scandia cosmetics SA mogłam wypróbować te produkty i jednocześnie zaznaczam, iż niniejsza recenzja jest moją subiektywną opinią na ich temat i nie miał na nią wpływu fakt otrzymania przeze mnie kosmetyku do testów.

Miałyście do czynienia z kosmetykami TSSS?
Jakie są Wasze ulubione kremy do rąk?

Pozdrawiam Was serdecznie i życzę wspaniałego weekendu!
Ł.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...