tortilla de patatas i kilka słów o jajkach :)


Witajcie, Kochane :)
To już druga notka, która się dziś ukazuje, więc jeśli ktoś ma ochotę poczytać o moich sposobach na wyhodowanie babyhair, zapraszam również do wcześniejszego posta.

Chciałabym przedstawić Wam przepis na moją ulubioną wersję tortilli. Kiedy byłam w Hiszpanii u mojej przyjaciółki, jej chłopak zrobił nam na obiad właśnie takie danie. Byłam sceptycznie nastawiona do "omleta z ziemniakami", jednak zostałam bardzo pozytywnie zaskoczona. Tortilla de patatas (czyli z ziemniakami) to bardzo sycące i pożywne danie dobre zarówno na śniadanie, obiad, jak i na kolację. W podstawowym przepisie w roli dodatków występują ziemniaki i cebula, reszta należy do naszej wyobraźni i upodobań.

 Co będzie nam potrzebne?


-dwa jaja od "szczęśliwych kurek",
-jeden średni ziemniak,
-mała cebula,
-3 łyżki oliwy z oliwek,
-garstka startego żółtego sera,
-1/3 pęczka szczypiorku
-2 łyżki jogurtu naturalnego
-duża szczypta tymianku
-sól i pieprz

Sposób wykonania:

Ziemniaka obieramy i kroimy w dość drobną kostkę. Na patelni rozgrzewamy dwie łyżki oliwy i wrzucamy na nią pokrojonego ziemniaka, smażymy aż do zrumienienia. 


Gdy ziemniak jest już złocisty, dodajemy pokrojoną w kostkę cebulę i smażymy jeszcze kilka minut. W tym czasie do miski w bijamy jajka, dodajemy do nich jogurt, przyprawy oraz szczypiorek i dobrze roztrzepujemy. Podsmażone warzywa łączymy z masą jajeczną. 


Na patelni o średnicy około 20 cm rozgrzewamy pozostałą oliwę i wylewamy na nią masę. Smażymy na wolnym ogniu do momentu, aż tortilla się zetnie, następnie odwracamy ją przy pomocy talerza, posypujemy serem i trzymamy na ogniu do momentu, aż ser się rozpuści. Dekorujemy szczypiorkiem i podajemy :)
Smacznego!


Dlaczego napisałam o jajkach od "szczęśliwych kurek"?
Otóż, zapewne wiecie, że jaja od kur z wolnego wybiegu są dużo zdrowsze od tych z fermy i mają więcej od nich wartości odżywczych. Są również bardziej etyczne. Jedząc takie jajka możemy cieszyć się smakiem i świadomością, że nie mamy na sumieniu cierpienia zwierząt. 
Nie chcę pisać tutaj, co dzieje się w fermach kurzych, ponieważ nie każdy chce o tym czytać, jednak jeśli ktoś chce wiedzieć, co je, zapraszam do lektury tego posta BellaBlumchen, która prowadzi świetnego bloga między innymi o wegetariańskiej i wegańskiej kuchni.
Ja jem tylko jajka, które moi rodzice kupuję od swojej sąsiadki ze wsi i której kury niejako "znamy osobiście" i wiemy, że żadna krzywda im się nie dzieje :)


Spróbujecie mojej wersji tortilli?
Staracie się kupować jajka od kur z wolnego wybiegu?
A może uważacie to za wymysł szurniętych ekologów?
Koniecznie podzielcie się swoją opinią :)

opowieść o tym, jak dorobiłam się sporego stadka bejbików :)


Jak już się pewnie domyśliłyście, nie będzie o dzieciach, tylko o małych i młodych włoskach zwanych babyhair :)
Ten post miał się pojawić wczoraj, jednak nie dałam rady go opublikować, poza tym jeśli dobrze pójdzie, spóźnię się zaledwie 6 godzin. Przygotowując zdjęcia do tej notki miałam wrażenie, że składam się z samego czoła. Człowiek - czoło :D

Przechodząc do zasadniczego tematu, wspominałam już, że od dłuższego czasu, a dokładnie już prawie od roku, walczę ze wzmożonym wypadaniem włosów. Przez ten czas wypróbowałam bardzo wiele sposobów zaradzenia utracie czupryny (której straciłam połowę). Kilka z nich sprawiło , że na mojej głowie pojawiły się nowe włoski, co daje mi nadzieję na to, że nie wyłysieję - świetny rym :)


W maju kupiłam i zużyłam jedno opakowanie wzmacniającego toniku do włosów z Receptur Babuszki Agafii i po tej kuracji zauważyłam poprawę. Dlatego też, kiedy w sierpniu znów byłam załamana ilością wypadających włosów, kupiłam trzy butelki tego lotionu i po ich zużyciu zauważyłam pojawienie się dużej ilości babyhair. Dłuższe włosy zaznaczone na zdjęciu pochodzą właśnie z tego "miotu" ;)



Później zużyłam jedno opakowanie toniku witaminowego do włosów, który dorzuciłam do zamówienia w sklepie kalina, jednak nie zauważyłam, aby mi pomógł lub zaszkodził. Zresztą, po jednym opakowaniu nie można zbyt wiele stwierdzić. Ostatnio nie mogłam go znaleźć w asortymencie sklepu, więc możliwe, że nie jest już dostępny.

Drugi wysyp babyhair został u mnie spowodowany wcieraniem w skalp czystego soku z aloesu. Zaczęłam go stosować trochę "z braku laku", a trochę po to, aby nawilżyć skórę głowy. Aloes zawsze spisywał się u mnie świetnie, więc nie obawiałam się, że mi zaszkodzi. I słusznie - mój skalp jest teraz w dużo lepszym stanie i pojawiły się nowe włoski.



Oprócz tych opisanych przeze mnie wcierek, przed myciem stosowałam oleje. Już od dosyć dawna używam mieszanki olejku łopianowego oraz oleju khadi, z którym wiązałam wielkie nadzieje, a nie okazał się niestety włosowym świętym graalem. Do tego, jak na mój gust, zwyczajnie śmierdzi, dlatego chcąc go zużyć, rozrabiam go z bezwonnym olejem łopianowym, co nawiasem mówiąc, niewiele daje ;)


Te małe, niesforne włoski, które pojawiły się na mojej głowie, bardzo mnie cieszą, jak zapewne każdą osobę świadomie pielęgnującą włosy. Dlatego też powstała ta notka, chciałam przekazać Wam, co spowodowało u mnie wysyp babyhair i co może i u Was się sprawdzi. Należy pamiętać, że niektóre osoby są uczulone na aloes lub zioła, dlatego do tego rodzaju eksperymentów należy podchodzić ostrożnie.

Cały czas walczę z nadmiernym wypadaniem włosów, czasami mam chwile totalnego zwątpienia i chcę je obciąć na krótko, żeby ich ilość w odpływie brodzika nie wyglądała aż tak makabrycznie :(

Już nie narzekam, ten post miał być optymistyczny, zatem zakończę go informacją, że dziś zaczynam wcierać w skalp napar z kozieradki, o którym pisała ostatnio Anwen, a wcześniej Kascysko. Mocno trzymam kciuki za tą kurację :)

A Wy cieszycie się z babyhair?
Macie jakieś sposoby na ich "hodowlę"?
A może doradzicie mi coś na wypadanie?

jutro... będzie o futrze :) zapowiedź


Ta notka miała pojawić się dziś, jednak dopiero niedawno wróciłam do domu po bardzo męczącym dniu i "padam na pysk". Jestem z siebie ogromnie dumna, że dokonałam demakijażu ;)
Swoją drogą, czy chciałybyście przeczytać o moim rytuale oczyszczania twarzy?
Jest dość... specyficzny.

Życzę wszystkim słodkich snów. Mnie zaśnięcie z pewnością nie sprawi problemów :D

jolly jewels po raz drugi - złoto z różowymi piegami


Tego pięknego (phi), słonecznego (phi phi) przedpołudnia chciałabym pokazać Wam kolejny lakier z serii Jolly Jewels marki Golden Rose. Numerek 103 sprawił, że siedzę i co chwilę zerkam na swoje paznokcie. Moim zdaniem lakier zaaplikowany w formie kryjącej prezentuje się wspaniale, choć nada się również jako top. Jego pastelowego brata, który bardzo Wam się spodobał, prezentowałam tutaj.


Jest to przezroczysta baza z ogromną ilością złotego pyłu, drobnym złotym brokatem i różowymi sześciokątami, które sprawiają, że lakier jest absolutnie wyjątkowy.
Aplikacja nie sprawiła mi żadnego problemu, brokat dość równo rozkłada się na płytce paznokcia. Do pełnego krycia wystarczą dwie grubsze lub trzy cieńsze warstwy. Lakier szybko schnie, a jego powierzchnia nie jest gładka, jednak nic nie zahacza. Ja nałożyłam na niego seche vite. Jego poprzednik przetrwał u mnie trzy dni w świetnym stanie, więc trwałość tych lakierów określiłabym jako dobrą.




Wiele osób zapewne stwierdzi, że efekt, jaki daje ten lakier jest zbyt bogaty, jednak mnie podoba się w nim właśnie ten barokowy przepych oraz połączenie złota z różem.

Podoba Wam się to złotko?

Ps. Wieczorem zapraszam Was na włosową notkę :)

prywata - wspomnień czas :)

Witajcie, Kochane :)

Dzisiejszy wpis Zajenca natchnął mnie do wspomnień. Kilka lat temu, kiedy to studiowałam jeszcze na pierwszym kierunku, hehe, tułałam się po kilku stancjach, a każda z nich była niepowtarzalna. Jedna z nich, na przykład, znajdowała się w starej kamienicy w centrum miasta. Mieszkanie było ogromne, puste i lekko zdewastowane. Moje koleżanki, gdy pierwszy raz tam weszły, w kuchni zastały taki oto obrazek:  po środku dużego pomieszczenia stoi stary, wyliniały fotel, przed nim stoją kapcie, a w oparcie wbity jest widelec. Nie wierzycie? Ja też nie wierzyłam, dopóki dziewczyny nie pokazały mi zdjęcia.

Ale nie o tym miałam pisać. Inna stancja znajdowała się na trzeciej kondygnacji domu rodzinnego, na poddaszu. Miałam tam swój pokój z dość potężnym skosem, a całe pomieszczenie, wraz z sufitem obłożone było boazerią. Jesienią, gdy się wprowadzałam, pokój wydał mi się dość przytulny. Jednak gdy nadeszły pierwsze mrozy, okazało się, że ciepło "nie dociera" (jak twierdził właściciel) do kaloryferów na górze i w pokojach mieliśmy, w zależności od temperatury na zewnątrz od 10 do 15* stopni Celcjusza. Śmialiśmy się, że kaloryfery są indukcyjne - grzanie zimne w dotyku. Czasami nie mogłam zasnąć, ponieważ marzł mi nos :)

Czarę goryczy przelał incydent, który miał miejsce gdzieś w połowie lutego. Budzę się rano, a tu obok mojego łóżka(!) stoi właściciel, zwany przez nas pieszczotliwie Dziadem, z kijem od mopa. Zatkało mnie. A on do mnie: "Pani śpi, Pani, śpi, ja tylko sople postrącam". W życiu nie przytrafiło mi się żadna aż tak surrealistyczna sytuacja. Dziś turlam się ze śmiechu, gdy tylko sobie o tym przypomnę, jednak wtedy nie było mi do śmiechu.

Urzekła Was moja historia?
Macie jakieś ciekawe wspomnienia z czasów studenckich,
którymi mogłybyście się podzielić?

*To, że wymarzliśmy zimą, w pełni rekompensował nam czerwiec, kiedy to temperatura w pokojach sięgała nawet 40 stopni Celcjusza (nie Rahrenheita ;)).

podkład mineralny lily lolo, czyli o odkryciu miesiąca


Cześć, Kochane :)

Jakiś czas temu, a konkretnie tutaj, pokazywałam Wam dwa róże mineralne lily lolo, które skradły moje serce i policzki ;) Dziś chciałabym pokazać Wam ich nieodłącznego kompana w moim makijażu, a mianowicie podkład mineralny w odcieniu warm peach.
Zapraszam do lektury :)


Co o podkładzie mówi producent?

Jasny podkład o ciepłym kolorycie dla cery jasnej.

Nasz wyróżniony podkład*:
-nie zawiera drażniących substancji chemicznych, nanocząsteczek, parabenów, tlenochlorku bizmutu, talku, sztucznych barwinków, wypełniaczy, syntetycznych substancji zapachowych i konserwantów
-bezzapachowy
-zawiera naturalny filtr przeciwsłoneczny SPF 15
-wodoodporny i niezwykle wydajny
-lekka, jedwabiście gładka konsystencja
-dzięki możliwości aplikacji kilku warstw zapewnia doskonałe krycie, przy czym jednocześnie pozwala skórze oddychać
-nada promienny wygląd Twojej cerze: podkłady mineralne Lily Lolo odbijają światło zmniejszając tym samym widoczność drobnych zmarszczek i przebarwień
-100% naturalny
-może być używany przez wegetarian i wegan

*podkłady Lily Lolo zostały wyróżnione przez Zieloną Biblię Urody oraz magazyn Natural Health

Skład:
Mika, Tlenek Cynku, Dwutlenek Tytanu, Tlenki Żelaza, Ultramaryna


Choć dla większości osób to oczywiste, warto wspomnieć, że podkład "mineralny" podkładowi mineralnemu nierówny. Wiele firm oferuje podkłady, które nazywa mineralnymi i wychwala pod niebiosa ich właściwości. Tymczasem są to podkłady zawierające jedynie dodatek minerałów obok całej rzeszy silikonów i innych substancji, których prawdziwe podkłady mineralne nie mają w składzie.
Jak widać powyżej, bohater dzisiejszej notki jest prawdziwym podkładem mineralnym, jego skład jest bardzo krótki i to sprawiło, że wybrałam podkład marki lily lolo spośród wielu innych. Do mojej decyzji przyczyniły się także opinie innych blogerek, a szczególnie Idalii, Agu i Agnieszki.


Jaka jest moja opinia?

Podkład otrzymujemy w bardzo estetycznym okrągłym pudełeczku wykonanym z "mrożonego" plastiku. Jest ono wyposażone w sitko, które możemy zamknąć, co daje nam pewność, że produkt nie rozsypie się po całym opakowaniu. 
Otrzymujemy w nim aż 10 g proszku, który jest dość wilgotny, zbija się w małe bryłki, dzięki czemu podkład nie daje na twarzy niepożądanego wrażenia pudrowości. Idealnie stapia się z cerą i jest na niej praktycznie niewidoczny. Nakładam go pędzlem Hakuro H51 na mokro lub na sucho i rezultat za każdym razem jest zadowalający. Przy mojej suchej cerze po nałożeniu podkładu lily lolo nie używam już pudru, ponieważ moja cera jest zmatowiona. Nie jest to jednak płaski mat, ale taki, który stwarza wrażenie "wewnętrznego blasku". Jeśli mam czas, dodatkowo muskam twarz odrobiną meteorytów lub rozświetlacza essence.
Podkład nałożony na filtr i niczym nieutrwalony trzyma się u mnie na twarzy aż do demakijażu, przy czym ściera się na płatkach nosa, jeśli nadużywam chusteczek higienicznych.

Zapewne jesteście ciekawe, jak podkład prezentuje się na skórze. Do zamówienia dorzuciłam próbki dwóch innych odcieni podkładu, aby móc zrobić dla Was porównanie. Nałożyłam je w dość dużej ilości, aby kolor był dostrzegalny.






Gdybym miała nosić podkład na przedramieniu, idealny byłby dla mnie odcień popcorn :)

Jestem zachwycona tym, jak podkład mineralny wygląda na mojej twarzy. Bardzo polubiłam ten marki lily lolo i tylko moja wrodzona ciekawość (a może ciekawskość) popchnie mnie zapewne do tego, aby wypróbować podkłady mineralne innych marek.

Używacie kosmetyków mineralnych?
Jakie inne marki i produkty możecie mi polecić?

akcja BB - niekosmetycznie


Kochane, choć pewnie większość z Was już wie, chciałabym przybliżyć Wam akcję Szlachetnej Paczki B jak Bloger i Bohater.
Kilka dni temu Paulina, którą serdecznie pozdrawiam :), zaprosiła mnie do udziału w tej akcji. Polega ona na pomocy materialnej rodzinom ubogim w okresie Świąt Bożego Narodzenia. 
O szczegółach akcji możecie przeczytać w tym poście, a więcej na temat rodziny, której możemy pomóc dowiecie się tutaj. Jeśli chcecie znać więcej szczegółów lub otrzymać dane do przelewu, piszcie do Pauliny: xhopefulx@gmail.com lub na GG:  4116584.

Pomóżmy rodzinie, która może zyskać bardzo wiele, podczas gdy my nie stracimy nic.
Jeśli tylko chcecie zrobić coś dobrego, PRZYŁĄCZCIE SIĘ :)


maseczka przeciwko zaczerwienieniom Bandi - co o niej sądzę?


Witajcie, Kochane :)
Dziś chciałabym Wam napisać o maseczce, której używam regularnie już od miesiąca. Otrzymałam ją na spotkaniu lubelskich blogerek i okazało się, że jestem idealną osobą do testowania tej konkretnej maseczki, ponieważ moja skóra oprócz tego, że sucha i problematyczna, ma również skłonności do pękania naczynek i do zaczerwienień.
Jak się u mnie spisała maseczka przeciwko zaczerwienieniom z serii Veno Care Bandi?
Zapraszam do lektury :)


Co mówi producent?

Opis

- Idealna do każdego typu cery z problemami naczyniowymi i trądzikiem różowatym
- Maseczka o konsystencji żelowej zapewniającej silne ukojenie, chłód i zmniejszenie rumienia
- Nie zawiera żadnych składników tłuszczowych, komedogennych - przyczyniających się do tworzenia zaskórniaków

Składniki aktywne

D-panthenol,
Rutyna z pączków Perłowca Japońskiego, 
Cyprys wiecznie zielony, 
Mącznica lekarska, 
Kasztanowiec zwyczajny, 
Pietruszka zwyczajna,

Stosowanie

Nakładamy 2-3 razy w tygodniu grubą warstwę maseczki na twarz i szyję. Po 15-20 minutach zmywamy letnią wodą lub pozostawiamy na noc do wchłonięcia. Optymalne efekty przynosi stosowanie pełnej gamy produktów do pielęgnacji twarzy z serii Veno Care.


Moja opinia:

Nie mam problemów z trądzikiem różowatym, będę więc oceniać tą maseczkę z punktu widzenia osoby z cerą skłonną do zaczerwienień. Stosowałam ją trzy razy w tygodniu, nakładałam grubą warstwą na twarz, pozwalałam się jej częściowo wchłonąć i kładłam się spać. Lubię stosować maski w ten sposób, jeśli tylko ich skład na to pozwala, ponieważ uważam, że w tedy mają większe pole do popisu ;)


Konsystencja maski jest dość zwarta, a żelowa formuła wcale nie sprawia wrażenia tępej i łatwo się rozprowadza. Maska dość szybko się wchłania, a skóra po przebudzeniu jest świeża i uspokojona. Zauważyłam, że w trakcie stosowania tej maski nie pękło mi żadne nowe naczynko na twarzy. Stare oczywiście się nie wchłonęły, ale tego nie oczekiwałam :)


Jestem z tej maski zadowolona, stanowi świetne uzupełnienie mojej pielęgnacji o cenne ekstrakty przeciwdziałające powstawaniu zaczerwienień. Uważam, że ten produkt ma tylko dwie wady. Po pierwsze, skład nie jest idealny i jest w nim kilka rzeczy których wolałabym nie nakładać na twarz, na przykład PEG-5 wysoko w składzie. Po drugie, ja osobiście wolę produkty bardziej treściwe, nie owijając w bawełnę, lubię specyfiki tłuste :) Dość lekka formuła tej maski jest więc wadą tylko z mojego punktu widzenia i dla innych będzie zapewne zaletą.

Dla zainteresowanych przedstawiam skład:


Cieszę się, że dzięki firmie Bandi mogłam wypróbować tą maskę i jednocześnie zaznaczam, iż niniejsza recenzja jest moją subiektywną opinią na temat produktu i nie miał na nią wpływu fakt otrzymania przeze mnie kosmetyku do testów.

Znacie kosmetyki tej marki?
Które możecie polecić?

golden rose jolly jewels 115 - pastelowe oczarowanie


Gdy tylko zobaczyłam zapowiedź linii lakierów Golden Rose o uroczej nazwie Jolly Jewels, wiedziałam, że nie przejdę obok nich obojętnie. Jest to coś absolutnie w moim guście: uwielbiam brokat, najlepiej połączenie małego oraz większego i w wersji kryjącej. Wczoraj wreszcie udało mi się trafić na te lakiery i już dziś przychodzę do Was z pierwszym z nich.


Numer 115 (dlaczego takie cudowne lakiery nie mają nazw?!) wpadł mi w oko od początku. Kiedyś widziałam na którymś z lakierowych blogów swatche pastelowych brokatów przywiezionych bodajże z Azji i bardzo żałowałam, że u nas nie są dostępne. Dzięki temu lakierowi moje chciejstwo zostało częściowo zaspokojone ;)


Lakier dobrze się nakłada, nie trzeba się szczególnie napracować przy rozkładaniu brokatu na paznokciach. Kryje już po dwóch warstwach, jednak ja z rozpędu nałożyłam trzy. Powierzchnia pomalowanego paznokcia jest dosyć szorstka, więc polecam nałożenie bezbarwnego topu w celu jej wyrównania i dodania blasku. Na temat trwałości lakieru nie mogę się wypowiedzieć, za to obiecuję Wam, że będzie się koszmarnie zmywał ;D
Bez metody na folię się nie obejdzie, jednak prawdziwym miłośniczkom lakierów to nie straszne.


Choć zapewne nie wszystkim się spodoba, ja jestem w tym lakierze zakochana i wciąż patrzę na swoje paznokcie. A jak na chwilę oderwę wzrok, to zaraz znów zerkam ;)


Podoba Wam się?
Jacy są Wasi faworyci z tej serii lakierów?
A może nie lubicie brokatów?

o tym co kupiłam w promocji


Wczoraj obiecałam Wam pokazać, co też wpadło w moje ręce z okazji rossmannowskiej promocji -40% na całą kolorówkę.
Kiedy około godziny dziesiątej rano, między zajęciami przyszłam do drogerii, która znajduje się najbliżej mojej uczelni, wszystkie podkłady healthy mix w najjaśniejszych odcieniach były już wykupione. Wrzuciłam więc do koszyka korektor, który poleciła mi Ancyk z bloga Bazarek kosmetyczny. Pozdrawiam Cię, Kochana :). Po raz pierwszy (jak ja się uchowałam?!) zwróciłam uwagę na cienie w kremie Color Tattoo Maybelline. Urzekł mnie cudny złoto-brązowy kolor. Po wyjściu z rossmanna oczywiście nie wytrzymałam i chciałam obejrzeć cień, a tam w pojemniczku zamiast cudownie iskrzącego brązowego złotka, skromny szaraczek. Okazało się, że w testerach były zamienione nakrętki i tym sposobem stałam się właścicielką koloru permanent taupe.
Nie byłabym sobą, gdybym wracając wieczorem do domu nie zajrzała do mało uczęszczanego rossmanna. Kupiłam tam wymarzony on and on bronze, który jest prze-pięk-ny oraz podkład bourjois.





Dziewczyny, jeśli macie ochotę kupić coś w tej promocji, radzę Wam się pospieszyć, ponieważ najbardziej popularne produkty znikają z szaf w zastraszającym tempie ;)
Myślę, że jest to świetna okazja do zapoznania się z kosmetykami, których regularna cena do tej pory Was odstraszała.

Co kupiłyście lub planujecie kupić w tej promocji?
A  może będziecie omijać rossmanna szerokim łukiem?

ulubiona pomadka tygodnia



Witajcie :)
Jak Wam mija wieczór?
Ja wpadłam tylko na chwilę, ponieważ cierpię na niedobór czasu, jednak już jutro postaram się pokazać Wam moje łupy z promocji w rossmannie oraz przedstawić recenzję maski do twarzy, która bardzo przypadła mi do gustu. 
Dziś chciałabym opowiedzieć Wam krótko o pomadce, która ostatnio najczęściej spośród kolorowych produktów gościła u mnie na ustach.
A mowa o:


Pomadka da urzekła mnie swoim kolorem, jednak nie od razu. Widziałam ją w szafie catrice, jednak nie byłam przekonana do szminek tej marki. W sumie, nie wiem dlaczego, ponieważ do tej pory nigdy żadnej nie miałam. Typowe myślenie w stylu: nie lubię szpinaku, ponieważ nigdy go nie próbowałam. Kiedy zobaczyłam swatche tej pomadki na którymś z Waszych blogów (niestety nie pamiętam, na którym), przepadłam. I popędziłam do Natury w celu natychmiastowego zaspokojenia "muszmiecia". Wybaczcie, że pomadka na zdjęciach nie jest dziewicza, lecz nie wytrzymałam i zmacałam ją jeszcze w drodze do domu :)


Opakowanie jest całkiem ładne, przyjemnie ciężkie i przy zamykaniu wydaje dźwięk "klik", za którym przepadam. Kolor szminki jest cudowny, określiłabym go jako ciepłą fuksję, taką z domieszką czerwieni. Pomadka ma kremową konsystencję i bardzo dobrze się nakłada przy pomocy pędzelka. Nie zauważyłam, żeby podkreślała suche skórki. Jej trwałość jest przeciętna, czyli około 2-3 godzin, oczywiście bez jedzenia i picia.

Podoba Wam się ta pomadka?
Lubicie nosić na ustach zdecydowane kolory?

moje lumpeksowe łupy + słodziutki balsam do ust DIY

Witajcie, Kochane!

Na początku studiów dość często zachodziłam do lumpeksów, miałam swoje ulubione i wiedziałam, w jakim dniu tygodnia są tam dostawy. Później zaniechałam moich "szmaciarnianych eskapad". Aż do wczoraj, gdy wracając od lekarza (który znowu bez sensu zapisał mi antybiotyk, ale nie o tym...), przechodziłam obok zupełnie nieznanego mi przybytku odzieży z drugiej ręki. Poczułam zew ;) i weszłam do środka. Nie żałuję, bo znalazłam 3 perełki.
Wczoraj pytałam Was, czy chcecie zobaczyć moje skromne zakupy z lumpeksu i wyraziłyście taką chęć, więc oto i one:

Bluza puma - widać, że nigdy nie  była noszona, a jednocześnie ma już swoje lata. Taki sportowy vintage :) Bardzo mi się podoba, będzie świetna do biegania, jeśli pod spód włoży się koszulkę termiczną. Kosztowała mnie całe 10 zł.


Przezroczysta bluzka, co prawda jest to atmosphere, ale jakość jest zadziwiająco dobra. Bardzo lubię kwiatowe wzory i zwiewne tkaniny, więc od razu wpadła mi w oko. Bluzka jest nowa, z metką, a kosztowała około 14 zł. Nieznane są tory, jakimi krążą myśli Pan wyceniających towar w lumpeksach :D


Moim trzecim nabytkiem jest czarny, luźny sweter w z dekoltem w serek marki Banana Republic, który zupełnie nie chciał dać się sfotografować. Ot, zwykły sweter, jednak ma w sobie coś, co mnie urzekło - skład: 86% jedwabiu i 14% kaszmiru! Jest cudownie mięciutki i bardzo ciepły pomimo delikatnego splotu. Sweter jest nowy, jeszcze z metką i kosztował całe 4,50 zł. Pfff
Skoro nie mam zdjęcia swetra, pokażę Wam moje paznokcie w nowej, krótszej odsłonie ;)


------------------------------------------------

Część z Was chciała, abym pokazała balsam do ust, który ostatnio zrobiłam. Przychodzę więc do was z instrukcją jego wykonania krok po kroku. Formuła jest banalna, a wszystkie ilości podane "na oko".


Potrzebne będą:
1. wycofany już ze sprzedaży balsam do brodawek sutkowych babydream 
na bazie lanoliny (nie nadaje się dla wegan),
2. olej arganowy EKO, Biochemia Urody,
3. próbka nierafinowanego oleju kokosowego, którą
otrzymałam od Archipelagu Piękna,
4. Witamina E, Biochemia Urody,
5. miód pszczeli, gryczany.








Balsam jest idealny do stosowania w domu. Świetnie goi spierzchnięte i wysuszone usta i pysznie smakuje. Pachnie kokosem i miodem, jednak nie jest to nachalny zapach. Wariacje na temat takiego balsamu są nieograniczone. Każdy może stworzyć własną kompozycję składników, wystarczy odrobina wyobraźni i dobra zabawa gwarantowana :)

Robicie samodzielnie kosmetyki?
A może wolicie gotowe rozwiązania?
Serdeczne pozdrowienia :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...